Wojownik Oskar
Oskar przyszedł na świat z bardzo ciężką wadą serca – dwuodpływową prawą komorą z zarośnietą zastawką płucną. Nie wykształciła się tętnica płucna, więc krew dopływała cieniutkimi naczyniami obocznymi od aorty. Lekarze opisują fachowo tę wadę jako DORV+AP+MAPCA.
Pierwsze pół roku swojego życia spędził w szpitalu. Stamtąd został skierowany do hospicjum stacjonarnego. W pierwszym odruchu rodzina była przerażona. Sądzili, że trafią do “umieralni”. Ale, gdy dotarli do naszego Pałacu, zrozumieli, że to miejsce idealne, pełne miłości i nadziei. Może także nadziei na cud?
Nasz pediatra skonsultował przypadek Oskarka w wielu zagranicznych klinikach. Wkrótce okazało się, że wada może zostać zoperowana w Watykanie. Operacja polega na wszyciu specjalnej protezy naczyniowej i skomplikowanym połączeniu naczyń doprowadzających krew do płuc (tzw. unifokalizacja z zespoleniem centralnym).
Jedyną przeszkodą były pieniądze. NFZ nie zgodził się na finansowanie zabiegu. Rodzina potrzebowała 250 000 zł. Wiedzieliśmy, że trzeba działać szybko. Wygrać wyścig ze śmiercią, która była zbyt blisko. Utworzyliśmy zbiórkę internetową i pieniędzy do puszek. Rodzina malucha zmotywowała społeczność lokalną. Zbierali fundusze podczas kiermaszy charytatywnych, w szkołach i kościołach. Mały Oskar podbił serca tysięcy osób. W nieco ponad miesiąc wspólnie zebraliśmy ćwierć miliona złotych.
Wczesnym rankiem 6 lutego 2019 r. maluch wyruszył w najważniejszą podróż – po życie. Najpierw karetką na lotnisko, a później medycznym odrzutowcem. Z anestezjologiem, ratownikiem, mamą i wolontariuszką. Sześć dni później w szpitalu Ospedale Pediatrico Bambino Gesù przeprowadzono niezwykle skomplikowaną i ryzykowną operację małego serduszka. Przebiegła pomyślnie.
Poznaj historię Oskara
Luty 2018 r.
Piękna, szczęśliwa zima.
Magiczny czas oczekiwania na dziecko.
Byłam w 22 tygodniu ciąży. Już z górki – pomyślałam. Podekscytowana czekałam na tzw. badanie połówkowe. Synek czy córeczka? Już myślałam o imieniu.
Chłodny żel, ekran USG, radość. Kiedy spojrzałam na twarz lekarza, zrozumiałam, że coś jest nie tak. BARDZO nie tak. Synek, wada serca, prawdopodobnie nieuleczalna.
Niewiele zapamiętałam z tego, co mówił. Płakałam. Na pytanie, czy w tej sytuacji nie chcę zakończyć ciąży, odpowiedziałam z absolutną pewnością, że nie. Żaden człowiek, nawet najmądrzejszy, nie może wiedzieć, co będzie. Kto umrze, a kto przeżyje.
Trafiliśmy do szpitala. Kolejne badania, zmieniające się diagnozy, wszystkie bardzo złe. Starałam się nie myśleć o umieraniu, skupić na kochaniu, dbaniu o mojego maleńkiego synka. Jednak strach był coraz większy. Rósł wraz z miłością.
Oskarek przyszedł na świat 18 czerwca o godzinie 22:49. Tylko mignął mi przed oczami i zaraz został zabrany. Walczył dzielnie – jak małe lwiątko – a cała rodzina wraz z nim. Minęły dwa trudne miesiące w szpitalu. Panika, ból, nadzieja – mieszanka trudna do udźwignięcia.
W końcu wyrok: dziecko umiera, zostanie wypisane do hospicjum, nie będzie cierpiał.
Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam nawet płakać. Bałam się słowa śmierć – nagle tak realnego. Trzymałam Oskarka mocno, żeby wiedział, jak bardzo go kocham, żeby się nie poddawał, nawet w tym cholernym hospicjum! Byłam zagniewana na los, na to jak potrafi być niesprawiedliwy, nieludzki!
Dojechaliśmy karetką do Centrum Opieki Paliatywnej i okazało się, że to nie jest umieralnia tylko Pałac! Jasny, kolorowy, piękny. Lekarz powiedział, że stan Oskarka jest ciężki, ale też, że nadzieja umiera ostatnia. Że teraz mam się skupić na byciu, tuleniu, pieszczeniu mojego maleństwa. Odetchnęłam na chwilę z ulgą. To dobre miejsce dla mojego dziecka – poczułam.
Zaczął się czas oczekiwania, sama nie wiem na co. Chyba najbardziej na cud. Wahania saturacji, strach, lepsze dni przeplatały się z gorszymi. Ale słowa lekarki dodawały mi sił "nadzieja umiera ostatnia". Synek zaskakiwał wszystkich – żył, rozwijał się. Bawił się misiem ze świecącymi policzkami, który naśladuje dźwięki natury. Uśmiechał się do niego, gaworzył.
I słuchał mnie, bo przecież prosiłam: "Oskar, WALCZ!".
Pani doktor Ola skonsultowała przypadek mojego upartego, dzielnego dziecka w różnych ośrodkach na świecie. Odpowiedzi przyszły szybko i pozwoliły nam uwierzyć, że nie wszystko stracone. Byłam pewna, że to nasza rodzinna miłość sprawiła ten CUD, że modlitwa matki wszystko może.